Czasem ciało mówi zamiast umysłu, wytwarzając objaw, który świadczy o tym, jak rozgrywane są wewnątrzpsychiczne konflikty. Bezdechy, duszności często wiążą się z lękiem przed odrzuceniem, z poczuciem bycia niekochanym. Kłopoty z zatokami mogą świadczyć o powstrzymywaniu lęku – rozmowa z Agnieszką Iwaszkiewicz, psychoterapeutką.
W domu rodziców była książka „Ciało zna odpowiedź”. Gdy byłam dzieckiem, bardzo mnie ten tytuł frapował – jak to możliwe, że ciało wie lepiej niż głowa, skoro mówi się, że ta głowa taka mądra?
Ciało działa na podstawowych, prymitywnych impulsach, którym nie da się zaprzeczyć. Jak jest zimno, to jest zimno. Jak boli brzuch, to boli brzuch. Jak się chce płakać, to nie można powstrzymać łez. W związku z tym jest autentyczne. I jeśli coś nam mówi, to warto go posłuchać, bo to znaczy, że jest w potrzebie, którą umysł przez adekwatne zachowanie powinien zaspokoić. Gorąco? Zdejmij sweter. Głodny? Zjedz coś.
Jeśli na pytanie „co słychać?” odpowiadam, że wszystko dobrze, a jednocześnie zaciskam pięści, to powinnam się nad tą odpowiedzią zastanowić? Skoro ciało wie lepiej
Gdyby była pani u mnie na terapii, to pewnie bym panią o tę sprzeczność zapytała. Na pewno w porządku? Czy pani jest świadoma tego, co robi? Przez różne mimowolne gesty, miny niespójne z tym, co mówimy, ciało często próbuje nam pokazać, że w naszej nieświadomości jest coś, czego wolimy do siebie nie dopuszczać. Psychoterapeuta będzie nieustępliwy, ale poza gabinetem takie reakcje mogą zostać zbagatelizowane, na przykład: „Ja macham nogą za każdym razem, jak się z tobą pokłócę? No co ty! Ja tak po prostu mam – mój ojciec machał mogą, mój dziadek machał nogą”. Koniec rozmowy.
Ludzie mają tendencję do ignorowania sygnałów z ciała. Boli? Wezmę tabletkę.
Bo jeśli nasze wczesne doświadczenia są takie, że potrzeby ciała się raczej ignoruje, niż gratyfikuje, to jest tendencja, by to powtarzać. A z czasem można przestać w ogóle słyszeć komunikaty wysyłane przez ciało. Kultura też ma wpływ na to, w jakim kontakcie jesteśmy ze swoim ciałem, a współczesna kultura w tym nie pomaga. To ciało ma słuchać nas, nie my jego.
Co się może dziać, jeśli się jest „odciętym” od ciała?
Zubaża nas to psychicznie, bo życie psychiczne to gra między tym, co płynie z naszego ciała, a tym, jak przetwarza to nasz umysł, czyli doświadczenia, myśli i emocje. Jeśli ktoś nie potrafi odczytywać tych sygnałów, to znaczy, że nie umie czegoś ważnego. Jak jest zimno, to się pani przykryje, ale można sobie wyobrazić ludzi, którzy tego nie zrobią, bo ich umysł nie podpowie im, że trzeba się sobą zaopiekować. To zimno to metafora. Chodzi też o bardziej skomplikowane stany emocjonalne.
Czasem wiemy, co ciało nam chce powiedzieć, ale to nam nie pasuje. Koleżanka przez pięć lat destrukcyjnego związku miała alergię skórną. Biegała od lekarza do lekarza, a kiedy w końcu udało jej się odejść, wszystko minęło jak ręką odjął.
Myślę, że powody, dla których mimo wszystko tkwiła w tym związku, sprawiały, że sygnały z ciała interpretowała inaczej: „Może złego proszku używam?”, „Za bardzo wystawiam się na słońce?”, „Uczuliłam się na mleko?”. Wszystko, byle nie myśl, że ta relacja mi szkodzi. Ale ciało, jak widać, znało odpowiedź.
Czy w gabinecie często spotyka pani przypadki takiego wypierania sygnałów?
Bardzo często. Najczęściej ci pacjenci najpierw trafiają do lekarza. Mają astmę, chorobę wrzodową żołądka, nadciśnienie, reumatoidalne zapalenie stawów, zapalenie jelita grubego, atopowe zapalenie skóry, nadczynność tarczycy. Te objawy to tzw. chicagowska siódemka – czołówka chorób psychosomatycznych. Bywa, że się leczą latami. Bezskutecznie. Ponieważ część tych przypadków nie ma somatycznego podłoża, tylko psychiczne, co oznacza, że taki pacjent potrzebuje także psychoterapii.
Bo nie ciało choruje, tylko głowa?
W przypadku chorób psychosomatycznych ciało mówi zamiast umysłu, wytwarzając objaw, który świadczy o tym, jak rozgrywane są wewnątrzpsychiczne konflikty.
I jak się zacznie pracę nad ich rozwiązaniem, objawy ustąpią?
Niestety, to nie takie proste, bo te konflikty są zwykle utajone.
Czego mogą dotyczyć?
Na przykład tego, że nie wolno mi się poczuć słabym. Muszę być zawsze silny, mieć wszystko pod kontrolą. Pacjenci z tego rodzaju konfliktem często cierpią na dolegliwości jelitowe – biegunki, bóle brzucha. Inny rodzaj konfliktu to niepozwalanie sobie na porażkę, na przegranie rywalizacji – tu też szwankuje brzuch. Bezdechy, duszności często wiążą się z lękiem przed odrzuceniem, z poczuciem bycia niekochanym. Kłopoty z zatokami mogą świadczyć o powstrzymywaniu lęku. Takie zależności widzę w swojej pracy terapeutycznej, ale doświadczenie innych terapeutów może być inne.
W jaki jeszcze sposób ciało może sygnalizować nasz wewnętrzny konflikt?
Może nam służyć „zamiast”. Jedną ze zdolności psychicznych jest zdolność symbolizacji. To znaczy, że nie każdą emocję muszę zamienić na działanie w realu. Mogę ją sobie wyobrazić, wejść w dialog ze sobą, zatrzymać. Są ludzie, którzy tego nie potrafią i kiedy cierpią psychicznie, muszą sobie zadać fizyczny ból, żeby to cierpienie zneutralizować. Ktoś, kto nie ma zdolności symbolizacji, gdy poczuje się odrzucony i beznadziejny, może na przykład uderzać głową o ścianę, by realnie poczuć, że jest aż tak beznadziejny, że się krzywdzi. Ale nie chodzi tylko o taką jawną autoagresję, w grę wchodzą też nadużywanie alkoholu, narkotyków czy ekstremalne wyczyny sportowe.
Poza konfliktami wewnętrznymi przeżywamy jeszcze konflikty, które wynikają z tego, jakich zachowań i psychicznych umiejętności wymaga od nas kultura. I czy umiemy tym wymaganiom sprostać.
Czego dzisiaj dotyczą te wymagania?
Moim zdaniem przede wszystkim dążenia do sukcesu.
Chodzi o poczucie zrealizowania i szczęścia w każdej sferze życia?
Nie chcę nazywać tego szczęściem, chodzi raczej o przymus bycia w nieustannym komforcie psychicznym. Nie ma tu wiele miejsca na porażki, na gorsze samopoczucie. Wmawia się nam, że każdy tak może, jeśli się tylko postara. A przecież możliwości człowieka są ograniczone. Bo są sytuacje życiowe, kiedy tego komfortu nie ma: straty, rozstania, trudne decyzje, ujemne bilanse życiowe, w których trzeba przeżyć uczucie porażki, smutku, bólu, żalu, bezradności czy tego, że się nie sprostało. Następuje nieodwracalna zmiana, z którą trzeba sobie jakoś poradzić.
I ten rodzaj konfliktu dzisiaj często rozgrywa się przez ciało.
Dlaczego?
Bo kiedy jest taka presja na sukces, trudno jest sobie powiedzieć: „OK. Do szczytu brakuje mi 700 metrów, ale nie idę dalej. Boję się, słabnę, boli mnie, więc odpuszczam. I cokolwiek by inni mówili, ja się z tym czuję w porządku”. Wtedy psychika rozwiązałaby ten konflikt. Natomiast jeśli tego nie robi, tylko pcha nas dalej: „Wchodź wyżej! Zrób to lepiej! Sprawniej!”, to ciało może zaprotestować. I wtedy zaczynają się dziać z nim te różne rzeczy, o których mówiłyśmy.
Powiedziała pani, że dzisiaj kultura sprzyja temu, by to ciało nas słuchało, a nie odwrotnie.
W kulturze sukcesu ważnymi narzędziami są kontrola i władza, więc „to ja będę decydować o tym, jak wyglądam”. Ta kultura jest też kulturą oglądania i oceniania, a nasze ciało jest wystawione na pierwszy ogień. Jest forpocztą tego, jak zostanę odebrany. Wiele badań potwierdza, że osoby atrakcyjne fizyczne są uważane za szczęśliwsze, mądrzejsze, inteligentniejsze. Dziś bez przerwy oglądamy i oceniamy oraz jesteśmy oglądani i oceniani. Nowe technologie, takie jak internet, bardzo nam to ułatwiają.
I chyba uzależniają nasze samopoczucie od opinii innych: „Dobre selfie sobie zrobiłam czy słabe?”, „Ile lajków dostanę za to zdjęcie profilowe?”. Facebook, Instagram, Tinder opierają się na przekazie wizualnym.
No właśnie. Do tej pory rozmawiałyśmy o tym, jak ciało przemawia zamiast umysłu, a teraz mówimy o tym, jak umysł przemawia przez ciało. I jedną z wiodących motywacji umysłu może być fantazja o tym, żeby być obiektem pożądania – niekoniecznie erotycznego, choć ono też odgrywa rolę – tylko w znaczeniu „bycia przyjętym”. Żeby ktoś patrzył na mnie z zainteresowaniem, żeby chciał się do mnie zbliżyć. I to „chcenie” manifestuje się głównie przez ciało.Problem w tym, że nasze ciało jest czymś, co dostajemy. Ono ma jakiś genotyp, kształt, predyspozycje, na które nie mamy wpływu. W trakcie życia spotykają je różne rzeczy, na które też mamy ograniczony wpływ. Najpierw jest przytulane przez rodziców albo i nie. Potem obdarzane spojrzeniem pełnym aprobaty albo narcystycznym spojrzeniem, które mówi: „Masz być ładny dla mnie, żebym mógł się czuć z ciebie dumny”. Później, w okresie dojrzewania, przybiera różne kształty, które często budzą sprzeciw. Potem jest czas, gdy się wygląda w miarę dobrze, ale za to trzeba odpowiadać jakimś kulturowym wzorcom. Ciało kobiety na przykład przechodzi różne zmiany związane z ciążą, porodem, karmieniem albo kiedy jest poddawane leczeniu niepłodności. A potem się starzeje, traci sprawność, zaczyna chorować, czasem brzydnąć. I to jest kolejna rzecz poza naszą kontrolą.
A my dzisiaj lubimy mieć kontrolę nad wszystkim.
Usilnie próbujemy. I z jednej strony są te wzorce kulturowe, do których staramy się dopasować, ale druga rzecz to jest to, jak my się z naszym ciałem czujemy. Czy jesteśmy z nim spójni, czy nie? Czy je lubimy, czy nie? Zdarza się też, że konflikty z tym związane idą od środka.
To znaczy?
Dam przykład. Reżyserka Urszula Antoniak w którymś z wywiadów, przy okazji rozmowy na temat filmu o transpłciowości, który ma kręcić, zwierzyła się, że odkąd stała się świadoma, miała poczucie, iż jej nos do niej nie pasuje. Kiedy dorosła, poszła go zoperować, ale od lekarki usłyszała: „Pani nos nie będzie ładniejszy po operacji”. Antoniak wytłumaczyła jej: „Ale ja nie chcę, żeby był ładniejszy. Chcę, żeby był inny”.
Skąd ten brak spójności między tym, co widzę w lustrze, a tym, jak uważam, że powinnam wyglądać?
Źródeł jest kilka, ale tym, które wydaje mi się znaczące, jest potrzeba panowania na ciałem. „Nie geny po rodzicach, nie dziura w brodzie po pradziadku. Zaprzeczę tej ciągłości. Odbiorę im władzę nad tym, jak wyglądam, i stworzę siebie na nowo. To mi da ulgę”. Dzisiaj tę fantazję o stworzeniu siebie na nowo łatwiej zrealizować. Sprzyjają jej i kultura, i nowoczesne technologie kosmetyczne. Nie trzeba od razu zmieniać kształtu nosa. Można sobie zrobić tatuaż, kolczyk albo nacięcia w skórze, i w ten sposób symbolicznie odzyskać ciało od jego pierwotnego właściciela, jakim mogliby być nasi rodzice czy przodkowie. Tatuaż od wieków jest formą zdobienia ciała, ale kiedyś zaznaczał przynależność społeczną czy informował o przejściu pewnego okresu rozwojowego. Dzisiaj przeszedł do mainstreamu. Tatuują się niemal wszyscy.
Ciekawe, że chcąc zaznaczyć indywidualność, upodabniamy się do innych.
Ale „nikt nie będzie miał takiego tatuażu jak ja, w tym miejscu co ja”. „Nikt nie będzie mną”.
Czy w tym symbolicznym odzyskaniu ciała od przodków chodzi o bunt?
Raczej o autonomię.
„W spadku dostałem delikatną posturę, ale nabiorę masy mięśniowej i stanę się kimś innym”.
To też. Alessandra Lemma, brytyjska psychoanalityczka, autorka książki „Pod skórą”, w której opisuje znaczenie modyfikacji ciała, przywołuje przypadki pacjentów kierowanych do niej przez chirurgów, którzy odmawiali przeprowadzenia operacji kosmetycznej, bo uważali, że jest albo niepotrzebna, albo zbyt inwazyjna. Ale pacjenci i tak chcieli się zmieniać, bo potrzebowała tego ich psychika.
Jeśli kogoś na to stać i ma taką fantazję, to dlaczego ma jej nie realizować?
Niech sobie to robi, tylko niech wie dlaczego. I nie chodzi mi o drobną korektę, która poprawi komuś samopoczucie. W takich sytuacjach jestem za, bo nie ma nic gorszego niż psychiczne poczucie niespójności. Ale jeśli ciało jest obiektem przemocy – jeśli tych operacji czy zabiegów jest coraz więcej, jeśli całe życie zaczyna być im podporządkowane – albo stan psychiczny jest nieustająco depresyjny, bo wciąż nie ma się tego ciała, które by się chciało mieć, to już bym się zastanawiała, jaka jest motywacja tego człowieka. Podobnie z ćwiczeniami fizycznymi czy z dietami. Jeśli motywacją jest zdrowie, jeśli daje to endorfiny i dobrze nastraja do życia, to niech skacze, pływa i loguje się na Endomondo. Ale jeśli ćwiczenia stają się sensem życia, jeśli myśli się obsesyjnie o tym, że jest się nikim, bo nie wygląda się jak guru fitnessu, jeśli podwaja się wysiłek mimo kontuzji, to dla mnie to przejaw autoagresji.
Zna pani przypadki, kiedy już można mówić o przemocy nad ciałem?
Znam pacjentki, które nadmiernie ćwiczą czy wycieńczają się dietami. Znam też pacjentkę, która uważa się za niską i chce zrobić sobie potwornie bolesną i drogą operację wydłużania kości. Jest tak owładnięta tą myślą, że wszystkie pieniądze odkłada na ten cel, poza tym nie spotyka się z mężczyznami, bo uważa, że nie jest teraz atrakcyjna. Mimo że jest ładną, proporcjonalnie zbudowaną kobietą i ma wiele innych atutów. W swojej głowie taka nie jest.
O ile ją ta operacja ma wydłużyć?
O mniej więcej 5 cm.
Co to zmieni?
Według niej – wszystko. Będzie się lepiej czuć, będzie żyć jak jej rówieśniczki, spotykać się z mężczyznami. Poczuje się adekwatna.
Jest szansa, że tak będzie?
Jest, chociaż jeśli inwazja na ciało jest tak duża, to ulga może się pojawić tylko na chwilę. A potem trzeba robić coś następnego. I kolejnego. Zdarza się, że na taką przemoc nad ciałem psychika reaguje depresją. Lemma opisuje, że często zapadają na nią pacjentki po powiększeniu piersi.
Bo okazuje się, że te wielkie oczekiwania, które wiązały się z większymi piersiami, się nie spełniły?
To też. Albo kobiety mają poczucie, że te piersi jednak nie są ich, że przywłaszczyły sobie coś nie swojego. Albo że sprawa nie tkwiła w realnie większych piersiach, ale w jakimś niezaspokojonym deficycie psychicznym, którego nie sposób ukoić.
Jak się pracuje z kimś, kto przez ciało realizuje swoje fantazje i dla kogo te konsekwencje są przykre?
Indywidualnie, bo każdy ma inny motyw. Jeśli ktoś się uzależnił od modyfikacji ciała, to pracuje się jak z osobą uzależnioną. Jeśli to ciągłe powtarzanie pewnego rytuału, to pracuje się jak z pacjentem kompulsywnym. A jeśli te zabiegi rodzą depresję, to wtedy pracuje się jak z pacjentem depresyjnym. We wszystkich przypadkach bada się wczesną relację z matką – bo to z nią jest się zwykle najintensywniej związanym cieleśnie, już w okresie ciąży. To dość istotny element w rozwoju poczucia własnej integralności, spójności i poczucia granic. Bardzo ważne jest też to, w jakim momencie życia jest pacjent.
To znaczy?
Jeśli jest nastolatkiem, to nie można abstrahować od tego, że jego ciało się przeobraża. Nie każdy nastolatek sobie dobrze z tym radzi. To w tym wieku często się pojawia chęć odzyskania ciała dla siebie, poczucie sprawstwa. I poczucie integralności z ciałem. Stąd tunele w uszach, kolczyki, tatuaże. Z kolei u pacjentów starzejących się może chodzić o dopasowanie się, bycie takim jak inni. Od ludzi 60-, 70-letnich dzisiaj oczekuje się, że będą aktywni, sprawni, że będą pracowali i wyglądali na 50 lat, skoro 40-latki wyglądają na lat 30. Rozumiem to, ale z drugiej strony mam poczucie, że niby walczymy z ageizmem, ale on nam się gdzieś cały czas sączy tylnymi drzwiami.
Ludzie boją się starości. Zawsze się bali.
Tylko że kiedyś ten lęk zagospodarowywała religia i sztywno wyznaczone role społeczne, a dzisiaj świat, przynajmniej ten zachodni, się laicyzuje, a ról do wypełnienia mamy wiele i wiele z nich jest bardzo atrakcyjnych. Współczesne kobiety często mówią: „Mogę się umówić z dziećmi, że będę pomagać im jako babcia raz w tygodniu od tej do tej godziny, ale w pozostałe dni mam swoje życie i swoje sprawy”. Taka aktywność – dziś naturalna – realnie odracza myślenie o starości. Do tego żyjemy coraz dłużej, jesteśmy świadkami tego, jak wygląda naprawdę wiekowa starość. Kiedyś ludzie umierali w wieku 60-70 lat, dzisiaj dożywają 90. I ten widok często zaskakuje. Trwa też dyskusja na temat tego, na ile starzy ludzie są atrakcyjni dla młodszego pokolenia. Na ile są przekaźnikami wiedzy, doświadczenia? No więc raczej nie bardzo, bo współczesny świat zmienił się tak, że doświadczenie młodych jest niekompatybilne z doświadczeniem ludzi starych. I młodych niespecjalnie interesuje, co mają do powiedzenia ci drudzy. Już powiedzieli, jak to było w czasie wojny i kim jest wujek Stasiek. Wystarczy. Nikt też już się nie pali, żeby być nestorem albo nestorką rodu.
Doświadczenia lęku przed starością, przed tym, że już się nie będzie atrakcyjnym, dzisiaj nie trzeba poddawać obróbce psychicznej, można znaleźć zaspokojenie w działaniu. Natychmiast. „Ja się starzeję? Ja? Nie ma mowy! Pójdę po » złote nici «i rozważania na temat starości mam z głowy. OK, wydam pieniądze, trochę mnie to będzie kosztować bólu, ale będę mieć efekt! Jaki ja konflikt wewnętrzny muszę przeżywać? Co ja mam tu do obrabiania psychicznie?”
Na chwilę.
Dla jednych na krótszą, dla innych na dłuższą.
Co się przez to traci?
Na przykład to, że nie trzeba doświadczać tych wszystkich trudnych stanów: poczucia pustki, samotności, odrzucenia, straty.
To chyba fajnie.
Ale przez to człowiek pozbawia się szansy na psychiczną dojrzałość. Nie uczy się obchodzenia z trudnymi emocjami, nie przygotowuje na to, co nieuchronne. Śmierć zaczyna się jawić jako coś, o czym można nie myśleć.
Bo kiedy myślę o tym, że mam umrzeć, to tracę poczucie, że jestem kimś wyjątkowym?
O tak. To przerażająca myśl, że jest się takim jak reszta.
Te różne konflikty dotyczące sensu życia czy naszej śmiertelności literatura opisuje od zarania dziejów, ale myślę, że dzisiaj poczucie dyskomfortu psychicznego nie rodzi myślenia: to się z tym będę zmagać – przy pomocy bliskiej osoby, literatury, sztuki czy nawet psychoterapii – tylko ja to poczucie natychmiast zlikwiduję przez konkretne działanie. A to działanie jest na wyciągnięcie ręki. Niedługo botoks będzie na NFZ (śmiech).
Nie wydaje się pani, że to jest jakaś faza i zaraz przyjdzie inna, która będzie wyrazem buntu przeciwko tej kulturze sukcesu, oglądania i wiecznej młodości?
Doświadczenie historyczne czy socjologiczne uczy, że tak jest. Tylko nie wiadomo, jak długo będzie trwała ta faza, w której jesteśmy. Przyjdą nowe możliwości i nasze poczucie mocy oraz władzy będzie rosnąć.
Będziemy sobie wszczepiać czipy z zapasowym mózgiem
albo hodować świnkę z własnego genetycznego materiału, a potem przeszczepiać w dowolne miejsce fragmenty jej skóry. Jakoś nie jestem daleka od takich wyobrażeń i może bym nawet sama z tego skorzystała.
Naprawdę?
Przecież ja też podlegam tym prądom, o których rozmawiamy. Wszyscy im podlegamy, nawet jeśli sądzimy, że jest inaczej. I tak jak z jednej strony można kompulsywnie robić operacje kosmetyczne, tak można uparcie tkwić w tym, żeby w żaden sposób nie ingerować w swoje ciało. Mimo że miałoby się na to ochotę.
Chodzi o umiar i wewnętrzną zgodę. W takiej kulturze żyjemy, więc nie jestem za tym, żeby to wszystko absolutnie zanegować.
A dla mnie w takiej postawie jest coś odświeżającego. Pamiętam, gdy w jednym z wywiadów Andrzej Stasiuk opowiadał, jak to próbował przespacerować się po parku w Niemczech. Zewsząd pojawiali się biegacze. Myślał, że go stratują. Już nikt w tym parku po prostu nie chodził.
Wiele zależy od tonu tej krytyki. Jeśli miałabym pacjenta, który wypowiada się na temat współczesnego świata z pogardą i poczuciem wyższości, tobym się zastanawiała dlaczego. Co stoi u podłoża tego, że nie może zaakceptować świata, w którym żyje? Dlaczego musi się od niego odciąć? Bardzo by mnie to interesowało.
Agnieszka Iwaszkiewicz – psychoterapeutka, pracuje w zespole Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie, gdzie prowadzi psychoterapię indywidualną i grupową oraz autorskie seminaria na temat pracy terapeutycznej z pacjentami nieheteroseksualnymi i postrzegania ciała oraz płci w procesie psychoterapii
Autorka Agnieszka Jucewicz
Źródło artykuły: wysokieobcasy.pl
Ilustracja Jan Różański